czwartek, 28 lipca 2011

dzień 1

Warszawa, szare miasto, gdzie leje bezustannie od czterech tygodni. Następny etap – gdzieś 11 tysięcy metrów ponad chmurami. Po drodze mijamy spadającego Ikara. Obok mnie siedzi dwieście kilo wciśniętego w garnitur jegomościa o czerwonej nalanej twarzy. Gdy pałaszuje jedną z pięciu kanapek, przywodzi mi na myśl świnię szukającą trufli, ale taką, której bardzo zależy na swojej świńskiej reputacji, i w związku z tym ze zdwojoną siłą przykłada się do rycia w leśnej ściółce, wydając przy tym właściwe odgłosy.  Po zaspokojeniu potrzeb żołądka, sarmata (nazwany tak z powodu sumiastego wąsa) zapada w drzemkę. Po upływie pięciu minut stewardessy zastanawiają się między sobą czy to rzężenie nie sygnalizuje awarii silnika. Zlokalizowawszy przyczyny odgłosów (chrapiący sarmata), uspokajają się nieco. W międzyczasie wszystkie dzieci w samolocie starają się pobić rekord świata w emisji decybeli, jest mi niedobrze po zjedzeniu żółtawej kanapki, zatopionej w curry przez eksperymentujących kucharzy z LOT-owskiego cateringu, za oknem ponoć -50 stopni, kapitan uspokaja jednak, że w Paryżu jest aż 16 (lipiec!). Na szczęście w autobusie z lotniska do względnego centrum Paryża zagaduje mnie niesamowicie francuski Francuz, co pozwala mi uniknąć przespania wysiadki. Francuz wrócił właśnie z dwutygodniowego pobytu w Polsce i z dziecięcym entuzjazmem opowiada mi o swojej fascynacji zamkami krzyżackimi oraz wyraża szczery żal, z powodu, iż nie skosztował polskiej wódki. Regis (bo tak się nazywa) pomaga mi dźwigać walizkę, przestrzega przed ara… magrebiańczykami  i murzy.. afrykanami,  wręcza mi swoją wizytówkę, z której dowiaduję się, że jest właścicielem jakiejś bardzo ekskluzywnej winiarni, do której mam czuć się zaproszona przy najbliższej okazji i zostawia na pastwę losu. Na szczęście tuż po chwili dostrzegam mojego couchsurfera, sympatycznego Pierre. Pierre wygląda jak steampunkowy wynalazca, (którym też troszkę jest, gdyż pasjonuje się projektowaniem i ulepszaniem rowerów!), mieszka zaś przy uroczej uliczce, w uroczym mieszkanku, mieszczącym się w uroczej kamienicy. Na wstępie częstuje mnie absyntem, którym upijam się natychmiastowo, w całej tej nieświadomości nie odmawiam więc wieczornego (jest po północy) spaceru w celu obalenia butelki wina w pobliskim parku. Idąc cały swój wysiłek skupiam na ukryciu faktu, iż trzęsą mi się nogi, a w głowie oceaniczne fale urządzają sobie doroczne igrzyska, nie zwracam więc zbytniej uwagi na to, co mówię, po paru minutach przysłuchiwania się samej sobie  z zadowoleniem stwierdzam, że mówię całkiem do rzeczy. Rozmawiamy o literaturze, muzyce, polityce (Pierre jest nauczycielem matematyki, nieco sfrustrowanym idiotycznymi decyzjami Sarkozy’ego w kwestiach edukacji narodowej), wypijamy cierpkawe wino (ja zastanawiam się, czy jeszcze kiedykolwiek zdołam stanąć o własnych siłach). Docieramy nad miłe bajorko, siadamy na brzegu, ja myślę sobie: nieee, poziom wody na pewno nie jest tak wysoki, to tylko złudzenie… Wyciągam więc stopy przed siebie, zanurzając je przy okazji po kostki w zimnej wodzie… Po tym skądinąd miłym spacerku wracamy do domu, przed zaśnięciem sięgam po szklankę z wodą, którą zostawiłam na stole wcześniej. Niestety po ciemku mylę ją z inną szklanką, w której została resztka absyntu. Efekt pozostawiam domyślności Czytelników.

chcę Was uspokoić, słońce nadal istnieje...
boski nektar

i co dalej?

Od wczoraj w "Słodkiej Francji", będę niańczyć bacho.. tzn. opiekować się dziećmi. Jako że mój patriotyzm rośnie w miarę oddalania się od granic kraju, przeraża mnie nieco myśl, że przez najbliższe dwa miesiące w języku polskim będę mogła rozmawiać... ze sobą? No cóż, ponieważ żaden tam ze mnie Gustawo-Konrad by wygłaszać monologi, postanowiłam więc opisywać różne śmieszne i nieśmieszne (pewnie niestety z przewagą tych drugich) zdarzenia. Jako zagorzała wielbicielka stylu retro, mogę więc śmiało zacząć prowadzić prawdziwy DZIENNIK PODRÓŻNY, zupełnie niczym odkrywcy białych plam na mapie lub żony brytyjskich dyplomatów, obejmujących posady w którejś z kolonii.