oj tam, nie chce mi się opisywać każdego dnia po kolei, zresztą nie mam na to zbytnio czasu, ponieważ liczba wolnych godzin w ciągu dnia, to... tamtatataaaaam: 3! W zamian za to przedstawię generalny rzut oka na moją sytuację i zastanowię się trochę nad miejscem fille au pair w kosmosie.
"Moje dzieci" to Paul i Adrien, blondwłose bliźniaki lat sześć i pół, wcielone półdiablęta, odziane w ciuszki od Ralpha Laurena. Nie słuchają się nigdy ani mnie, ani w ogóle nikogo (chyba że ojciec im przyłoży, ale o tym zaraz). Ich ulubiona rozrywka: tłuczenie się nawzajem po różnych (!) częściach ciała.
Ich mamusia (lat 36) to księżniczka uzależniona od ważenia się, malowania się, uprawiania sportów (ach ten cellulit!), oczekująca tego, że cały wszechświat (łącznie ze mną) będzie zgodnie słał róże pod jej stopy i we wszystkim wyręczał. Chyba za mną nie przepada.
Ojciec (lat pewnie tyle co matka), to wysoki, barczysty człowiek sukcesu. Jest całkiem miły, szkoda tylko, że tak szybko się denerwuje, wtedy to właśnie dzieci obrywają za np. oblizanie noża przy obiedzie lub beknięcie. W takich chwilach sama mam ochotę oblizać nóż, przecinając sobie język na pół lub beknąć tak potężnie, żeby usłyszeli to w Nowym Jorku.
Juhuuuuuuuuuuuuu!!!! 1/4 pobytu za mną!!!
Tak szczerze mówiąc, to chwilami mam naprawdę ochotę wsiąść na ten obleśny rozklekotany rower (z którego spadłam już 3 razy) i pojechać sobie w świat, przed siebie, byle jak najdalej od tej patologicznej rodzinki... Dlaczego? no, już z opisu dramatis personae można wywnioskować, że ten miesiąc zaliczę do najbardziej masakrycznych okresów w moim życiu... No właśnie, na czym polega tak właściwie rola fille au pair? Wiadomo, baby sitter -siedzi i pilnuje dzieci, jak zresztą sama nazwa wskazuje; niania -tylko do małych dzieci, one nie są zbyt kłopotliwe; sprzątaczka -sprząta, resztę ma gdzieś; fille au pair-...? W tłumaczeniu (bardzo dowolnym) na polski to mniej-więcej to samo, co wół roboczy, chłopiec na posyłki, niania, sprzątaczka, kucharka, prasowaczka, murzyn na plantacji bawełny, kolonizator wyzyskiwany przez tubylców, dobrowolny więzień bez możliwości amnestii... ach, ileż synonimów, a wszystkie tak trafnie oddają charakter tego zajęcia!
No dobra, koniec narzekania, pora na mały bilans SUKCESÓW (żeby nie wyszło na to, że jest tu aż tak okropnie): znalazłam kawiarnię, w której kawa kosztuje mniej niż 3 euro(!); kupując nektarynki nawiązałam kontakt z niesamowicie sympatycznym sprzedawcą, który przez 10 min wyliczał mi rzeczy, które wie o Polsce;)); odkryłam, że co dwa dni w centrum odbywa się targ, na którym sprzedają tak przepięęęęęęęęęekne rzeczy że ach... no i podczas którego przygrywa na żywo jazzowy zespół:D... Takie drobnostki, ale bez nich nie wytrzymałabym tu chyba wcale!
Lecę odebrać dzieci z placu zabaw (wstęp kosztuje 18 euro...), w następnym odcinku kolejna porcja żółci, tym razem na temat rzeczy, która nigdy nie przestanie mnie dziwić, czyli o przywiązaniu francuzów do żarcia, celebracji tych obleśnych posiłków, odrywaniu główek krewetkom etc.
Na koniec podziękowania dla twórców portalu mistrzowie.org, który daje mi codziennie solidną dawkę niskiego humoru, czyli tego, który w obecnej chwili ogłaszam moim ulubionym!:D
piątek, 5 sierpnia 2011
Subskrybuj:
Posty (Atom)