wtorek, 17 maja 2011

sens (wątpliwy) nauki języka łacińskiego

Zanurzona po uszy w bagnach deklinacji, zagubiona w meandrach gramatyki, postawiłam sobie wreszcie sakramentalne pytanie -od wieków nurtujące adeptów sztuki posługiwania się tym językiem- o sens nauki łaciny.

Już w dawnych wiekach łacina budziła zrozumiały wstręt wśród uczniów, którym to formułki do „łbów zakutych rózeczką” kłaść musiano. Nawet Mikołaj Rej w „Żywocie człowieka poćciwego” przedstawiał zgubny wpływ nadmiernego studiowania gramatyki, a jednak, mimo iż dzieło to kształtować miało etos szlachcica, zawsze znajdywały się czarne owce w rodzaju Klemensa Janickiego, który naciągnąwszy paru mecenasów, prędko prysnął ”w kraj Latynów” i tam ”niby kupiec po klejnoty, do euganejskiej spieszył Pallady, by u niej wiedzę nabywać bezcenną”. Wkrótce okazało się, że jest nieuleczalnie chory i prawdopodobnie umrze młodo (co też się stało). I na co mu to wszystko było?

A dziś? Język ten jest ponoć elementem dziedzictwa i świadectwem ciągłości kultury zachodnioeuropejskiej. Możemy kultywować tradycje starorzymskie i poczytać sobie w oryginale, no chociażby ”Rozmyślania” Marka Aureliusza. W tym niezwykle zabawnym dziele pisze on na przykład, że człowiek stworzony jest do pracy zgodnej ze swoją naturą, tak więc należy odrzucić wszelakie lenistwo, co jak wiemy, skrupulatnie przekładał w praktyce na swoje postępowanie. Cóż za zdumiewająca konsekwencja! Oczywiście więcej jest takich perełek, mamy więc idealne wzorce postępowania tudzież nadal świadomość zachowania ciągłości kulturowej!

Mnie osobiście rozbraja argument o niezwykłej melodyce języka łacińskiego. Zwłaszcza, że nikt tak naprawdę nie wie, jak wymawiali poszczególne zgłoski i słowa starożytni, język ten zmieniał się diametralnie na przestrzeni wielu wieków, więc wymowa, którą znamy dziś jest li i jedynie zlepkiem łacińskiej wymowy zmodyfikowanej przez chociażby tysiąc lat średniowiecza oraz własnych domysłów.

Podsumowując, stwierdzam, że w dzisiejszych czasach łacina to dla większości coolerskie lekarstwo na kompleksy (mam na myśli ciągłe wtrącanie łacińskich wyrazów i sentencji) lub jedenasta plaga egipska. Apeluję więc o pozostawienie tego pięknego języka pasjonatom (są tacy!) i wykluczenie tegoż przedmiotu z listy obowiązkowych,  Amen.

niedziela, 15 maja 2011

po nieprzespanej nocy

Lubię ten moment, w którym kładąc się spać obserwuję pierwsze sygnały poranka, czuję się wówczas jak wyrodne dziecko świata - odmieniec, który robi wszystko na opak: gdy inni przecierają zaspane powieki i opowiadają sobie nawzajem pozostałe w pamięci strzępki snów, ja mówię sobie 'dobranoc', odliczam z przyzwyczajenia ilość godzin snu, jaka mi pozostała i powoli, wbrew coraz jaśniejszym przebłyskom słońca, pogrążam się w mrocznych objęciach Morfeusza.

"(...)Upiorny nonsens polskich dni
kończy się nam o zmroku.
Teraz jak wielki saksofon brzmi
noc taka srebrna wokół. 

I wielkim, bezkresnym wachlarzem
wachluje nas chłopiec nieduży,
szmaragdy w uszach ma,
on jest Murzyn,
a my nazywamy go Nocą."

Mistrz Konstanty jak zwykle wyraził to, co niewyrażalne, ten zaś utwór zdecydowanie ogłaszam hitem tej nocy.

Tytułem wstępu

Pomyślałam sobie, że chyba najwyższy czas przestać raczyć moimi monologami lustro, poduszkę czy moją świnkę morską, tak więc po prostu zacznę wyżywać się na tymże blogu. Moje drugie imię to SłomianyZapał, ciekawa więc jestem, jak długo wytrwam... no cóż, pożyjemy - zobaczymy, jak to mówią. Dziękuję, dobranoc.