piątek, 5 sierpnia 2011

ratunku!

oj tam, nie chce mi się opisywać każdego dnia po kolei, zresztą nie mam na to zbytnio czasu, ponieważ liczba wolnych godzin w ciągu dnia, to... tamtatataaaaam: 3! W zamian za to przedstawię generalny rzut oka na moją sytuację i zastanowię się trochę nad miejscem fille au pair w kosmosie.

"Moje dzieci" to Paul i Adrien, blondwłose bliźniaki lat sześć i pół, wcielone półdiablęta, odziane w ciuszki od Ralpha Laurena. Nie słuchają się nigdy ani mnie, ani w ogóle nikogo (chyba że ojciec im przyłoży, ale o tym zaraz). Ich ulubiona rozrywka: tłuczenie się nawzajem po różnych (!) częściach ciała.
Ich mamusia (lat 36) to księżniczka uzależniona od ważenia się, malowania się, uprawiania sportów (ach ten cellulit!), oczekująca tego, że cały wszechświat (łącznie ze mną) będzie zgodnie słał róże pod jej stopy i we wszystkim wyręczał. Chyba za mną nie przepada.
Ojciec (lat pewnie tyle co matka), to wysoki, barczysty człowiek sukcesu. Jest całkiem miły, szkoda tylko, że tak szybko się denerwuje, wtedy to właśnie dzieci  obrywają za np. oblizanie noża przy obiedzie lub beknięcie. W takich chwilach sama mam ochotę oblizać nóż, przecinając sobie język na pół lub beknąć tak potężnie, żeby usłyszeli to w Nowym Jorku.

Juhuuuuuuuuuuuuu!!!! 1/4 pobytu za mną!!!
Tak szczerze mówiąc, to chwilami mam naprawdę ochotę wsiąść na ten obleśny rozklekotany rower (z którego spadłam już 3 razy) i pojechać sobie w świat, przed siebie, byle jak najdalej od tej patologicznej rodzinki... Dlaczego? no, już z opisu dramatis personae można wywnioskować, że ten miesiąc zaliczę do najbardziej masakrycznych okresów w moim życiu... No właśnie, na czym polega tak właściwie rola fille au pair? Wiadomo, baby sitter -siedzi i pilnuje dzieci, jak zresztą sama nazwa wskazuje; niania -tylko do małych dzieci, one nie są zbyt kłopotliwe; sprzątaczka -sprząta, resztę ma gdzieś; fille au pair-...? W tłumaczeniu (bardzo dowolnym) na polski to mniej-więcej to samo, co wół roboczy, chłopiec na posyłki, niania, sprzątaczka, kucharka, prasowaczka, murzyn na plantacji bawełny, kolonizator wyzyskiwany przez tubylców, dobrowolny więzień bez możliwości amnestii... ach, ileż synonimów, a wszystkie tak trafnie oddają charakter tego zajęcia!
No dobra, koniec narzekania, pora na mały bilans SUKCESÓW (żeby nie wyszło na to, że jest tu aż tak okropnie): znalazłam kawiarnię, w której kawa kosztuje mniej niż 3 euro(!); kupując nektarynki nawiązałam kontakt z niesamowicie sympatycznym sprzedawcą, który przez 10 min wyliczał mi rzeczy, które wie o Polsce;)); odkryłam, że co dwa dni w centrum odbywa się targ, na którym sprzedają tak przepięęęęęęęęęekne rzeczy że ach... no i podczas którego przygrywa na żywo jazzowy zespół:D... Takie drobnostki, ale bez nich nie wytrzymałabym tu chyba wcale!
Lecę odebrać dzieci z placu zabaw (wstęp kosztuje 18 euro...), w następnym odcinku kolejna porcja żółci, tym razem na temat rzeczy, która nigdy nie przestanie mnie dziwić, czyli o przywiązaniu francuzów do żarcia, celebracji tych obleśnych posiłków, odrywaniu główek krewetkom etc.

Na koniec podziękowania dla twórców portalu mistrzowie.org, który daje mi codziennie solidną dawkę niskiego humoru, czyli tego, który w obecnej chwili ogłaszam moim ulubionym!:D

czwartek, 28 lipca 2011

dzień 1

Warszawa, szare miasto, gdzie leje bezustannie od czterech tygodni. Następny etap – gdzieś 11 tysięcy metrów ponad chmurami. Po drodze mijamy spadającego Ikara. Obok mnie siedzi dwieście kilo wciśniętego w garnitur jegomościa o czerwonej nalanej twarzy. Gdy pałaszuje jedną z pięciu kanapek, przywodzi mi na myśl świnię szukającą trufli, ale taką, której bardzo zależy na swojej świńskiej reputacji, i w związku z tym ze zdwojoną siłą przykłada się do rycia w leśnej ściółce, wydając przy tym właściwe odgłosy.  Po zaspokojeniu potrzeb żołądka, sarmata (nazwany tak z powodu sumiastego wąsa) zapada w drzemkę. Po upływie pięciu minut stewardessy zastanawiają się między sobą czy to rzężenie nie sygnalizuje awarii silnika. Zlokalizowawszy przyczyny odgłosów (chrapiący sarmata), uspokajają się nieco. W międzyczasie wszystkie dzieci w samolocie starają się pobić rekord świata w emisji decybeli, jest mi niedobrze po zjedzeniu żółtawej kanapki, zatopionej w curry przez eksperymentujących kucharzy z LOT-owskiego cateringu, za oknem ponoć -50 stopni, kapitan uspokaja jednak, że w Paryżu jest aż 16 (lipiec!). Na szczęście w autobusie z lotniska do względnego centrum Paryża zagaduje mnie niesamowicie francuski Francuz, co pozwala mi uniknąć przespania wysiadki. Francuz wrócił właśnie z dwutygodniowego pobytu w Polsce i z dziecięcym entuzjazmem opowiada mi o swojej fascynacji zamkami krzyżackimi oraz wyraża szczery żal, z powodu, iż nie skosztował polskiej wódki. Regis (bo tak się nazywa) pomaga mi dźwigać walizkę, przestrzega przed ara… magrebiańczykami  i murzy.. afrykanami,  wręcza mi swoją wizytówkę, z której dowiaduję się, że jest właścicielem jakiejś bardzo ekskluzywnej winiarni, do której mam czuć się zaproszona przy najbliższej okazji i zostawia na pastwę losu. Na szczęście tuż po chwili dostrzegam mojego couchsurfera, sympatycznego Pierre. Pierre wygląda jak steampunkowy wynalazca, (którym też troszkę jest, gdyż pasjonuje się projektowaniem i ulepszaniem rowerów!), mieszka zaś przy uroczej uliczce, w uroczym mieszkanku, mieszczącym się w uroczej kamienicy. Na wstępie częstuje mnie absyntem, którym upijam się natychmiastowo, w całej tej nieświadomości nie odmawiam więc wieczornego (jest po północy) spaceru w celu obalenia butelki wina w pobliskim parku. Idąc cały swój wysiłek skupiam na ukryciu faktu, iż trzęsą mi się nogi, a w głowie oceaniczne fale urządzają sobie doroczne igrzyska, nie zwracam więc zbytniej uwagi na to, co mówię, po paru minutach przysłuchiwania się samej sobie  z zadowoleniem stwierdzam, że mówię całkiem do rzeczy. Rozmawiamy o literaturze, muzyce, polityce (Pierre jest nauczycielem matematyki, nieco sfrustrowanym idiotycznymi decyzjami Sarkozy’ego w kwestiach edukacji narodowej), wypijamy cierpkawe wino (ja zastanawiam się, czy jeszcze kiedykolwiek zdołam stanąć o własnych siłach). Docieramy nad miłe bajorko, siadamy na brzegu, ja myślę sobie: nieee, poziom wody na pewno nie jest tak wysoki, to tylko złudzenie… Wyciągam więc stopy przed siebie, zanurzając je przy okazji po kostki w zimnej wodzie… Po tym skądinąd miłym spacerku wracamy do domu, przed zaśnięciem sięgam po szklankę z wodą, którą zostawiłam na stole wcześniej. Niestety po ciemku mylę ją z inną szklanką, w której została resztka absyntu. Efekt pozostawiam domyślności Czytelników.

chcę Was uspokoić, słońce nadal istnieje...
boski nektar

i co dalej?

Od wczoraj w "Słodkiej Francji", będę niańczyć bacho.. tzn. opiekować się dziećmi. Jako że mój patriotyzm rośnie w miarę oddalania się od granic kraju, przeraża mnie nieco myśl, że przez najbliższe dwa miesiące w języku polskim będę mogła rozmawiać... ze sobą? No cóż, ponieważ żaden tam ze mnie Gustawo-Konrad by wygłaszać monologi, postanowiłam więc opisywać różne śmieszne i nieśmieszne (pewnie niestety z przewagą tych drugich) zdarzenia. Jako zagorzała wielbicielka stylu retro, mogę więc śmiało zacząć prowadzić prawdziwy DZIENNIK PODRÓŻNY, zupełnie niczym odkrywcy białych plam na mapie lub żony brytyjskich dyplomatów, obejmujących posady w którejś z kolonii.

środa, 8 czerwca 2011

apel do męskiej części narodu

Polacy, błagam, trochę elegancji!
Nażelowani ziomale w adidaskach, pędzący bryką od siłki do dyski,
Brzuchaci fani futbolu (w TV rzecz jasna) i piwka przy karkóweczce z grilla,
Rubaszni wujkowie z obleśnym wąsiwem i potem ściekającym z czerwonego czoła,
Tradycjonaliści, smarkający w materiałowe chusteczki,
Działkowicze w sandałach i białych skarpetach frotte mis ensemble,
Welinowi intelektualiści odziani w marynarki, do których zmieściłoby się co najmniej was dwóch,
Podtatusiali dumni ojcowie rodzin obutych w piankowe klapki z carrefoura,
Wygoleni lokalni patrioci, czczący Legię i dres, manifestujący tę pierwszą namiętność na ścianach bloków,
Kawalerowie w sztuczkowych spodniach szytych jeszcze na miarę (szkoda tylko, że na dziadka)
Amatorzy wygody, straszący plastikowymi pelerynami podczas deszczu, w słoneczne dni paradujący w wędkarskich kamizelkach khaki z milionem kieszonek,

zaklinam was....                                                       


niech obudzi się w was ten maleńki pierwiastek dżentelmena...
nie pozwólcie mi tracić nadziei!

wtorek, 17 maja 2011

sens (wątpliwy) nauki języka łacińskiego

Zanurzona po uszy w bagnach deklinacji, zagubiona w meandrach gramatyki, postawiłam sobie wreszcie sakramentalne pytanie -od wieków nurtujące adeptów sztuki posługiwania się tym językiem- o sens nauki łaciny.

Już w dawnych wiekach łacina budziła zrozumiały wstręt wśród uczniów, którym to formułki do „łbów zakutych rózeczką” kłaść musiano. Nawet Mikołaj Rej w „Żywocie człowieka poćciwego” przedstawiał zgubny wpływ nadmiernego studiowania gramatyki, a jednak, mimo iż dzieło to kształtować miało etos szlachcica, zawsze znajdywały się czarne owce w rodzaju Klemensa Janickiego, który naciągnąwszy paru mecenasów, prędko prysnął ”w kraj Latynów” i tam ”niby kupiec po klejnoty, do euganejskiej spieszył Pallady, by u niej wiedzę nabywać bezcenną”. Wkrótce okazało się, że jest nieuleczalnie chory i prawdopodobnie umrze młodo (co też się stało). I na co mu to wszystko było?

A dziś? Język ten jest ponoć elementem dziedzictwa i świadectwem ciągłości kultury zachodnioeuropejskiej. Możemy kultywować tradycje starorzymskie i poczytać sobie w oryginale, no chociażby ”Rozmyślania” Marka Aureliusza. W tym niezwykle zabawnym dziele pisze on na przykład, że człowiek stworzony jest do pracy zgodnej ze swoją naturą, tak więc należy odrzucić wszelakie lenistwo, co jak wiemy, skrupulatnie przekładał w praktyce na swoje postępowanie. Cóż za zdumiewająca konsekwencja! Oczywiście więcej jest takich perełek, mamy więc idealne wzorce postępowania tudzież nadal świadomość zachowania ciągłości kulturowej!

Mnie osobiście rozbraja argument o niezwykłej melodyce języka łacińskiego. Zwłaszcza, że nikt tak naprawdę nie wie, jak wymawiali poszczególne zgłoski i słowa starożytni, język ten zmieniał się diametralnie na przestrzeni wielu wieków, więc wymowa, którą znamy dziś jest li i jedynie zlepkiem łacińskiej wymowy zmodyfikowanej przez chociażby tysiąc lat średniowiecza oraz własnych domysłów.

Podsumowując, stwierdzam, że w dzisiejszych czasach łacina to dla większości coolerskie lekarstwo na kompleksy (mam na myśli ciągłe wtrącanie łacińskich wyrazów i sentencji) lub jedenasta plaga egipska. Apeluję więc o pozostawienie tego pięknego języka pasjonatom (są tacy!) i wykluczenie tegoż przedmiotu z listy obowiązkowych,  Amen.

niedziela, 15 maja 2011

po nieprzespanej nocy

Lubię ten moment, w którym kładąc się spać obserwuję pierwsze sygnały poranka, czuję się wówczas jak wyrodne dziecko świata - odmieniec, który robi wszystko na opak: gdy inni przecierają zaspane powieki i opowiadają sobie nawzajem pozostałe w pamięci strzępki snów, ja mówię sobie 'dobranoc', odliczam z przyzwyczajenia ilość godzin snu, jaka mi pozostała i powoli, wbrew coraz jaśniejszym przebłyskom słońca, pogrążam się w mrocznych objęciach Morfeusza.

"(...)Upiorny nonsens polskich dni
kończy się nam o zmroku.
Teraz jak wielki saksofon brzmi
noc taka srebrna wokół. 

I wielkim, bezkresnym wachlarzem
wachluje nas chłopiec nieduży,
szmaragdy w uszach ma,
on jest Murzyn,
a my nazywamy go Nocą."

Mistrz Konstanty jak zwykle wyraził to, co niewyrażalne, ten zaś utwór zdecydowanie ogłaszam hitem tej nocy.

Tytułem wstępu

Pomyślałam sobie, że chyba najwyższy czas przestać raczyć moimi monologami lustro, poduszkę czy moją świnkę morską, tak więc po prostu zacznę wyżywać się na tymże blogu. Moje drugie imię to SłomianyZapał, ciekawa więc jestem, jak długo wytrwam... no cóż, pożyjemy - zobaczymy, jak to mówią. Dziękuję, dobranoc.